Budownictwo wczoraj i dziś to seria wywiadów z branżowymi ekspertami, decydentami, pasjonatami oraz firmami, tworzącymi wspólnie sektor budowlany. Zapraszamy na rozmowę z Marcinem Smoczeńskim i Maciejem Łobosem – współwłaścicielami firmy MWM Architekci.
Firma MWM Architekci powstała prawie 25 lat temu? W jaki sposób? Kto zrealizował ten pomysł? Jaki cel przyświecał założeniu firmy?
Marcin Smoczeński: Oprócz tego, że chcieliśmy wreszcie zacząć robić coś samodzielnie i mieć więcej wolności twórczej, to stał za tym, całkiem prozaicznie, przymus ekonomiczny. Spodziewaliśmy się narodzin pierwszych dzieci i potrzebowaliśmy środków finansowych. Na rynku trwał kolejny kryzys, nasi pracodawcy mieli problemy i nikt nas nie chciał zatrudnić na lepszych warunkach. Jedyną szansą na utrzymanie rodziny wydawała się ucieczka na swoje. Braliśmy jeszcze pod uwagę wyjazd za granicę, ale świadomość, że to raczej bilet w jedną stronę, powodowała, że mimo wszystko chcieliśmy spróbować stworzyć coś dobrego w Polsce.
Jak wyglądały początki Państwa działalności? Z jakimi problemami musieliście się zmierzyć? Jak wyglądał wtedy rynek? Jak to wygląda obecnie?
Maciej Łobos: Byliśmy młodzi i nie mieliśmy świadomości na co się porywamy. Właśnie zdobyliśmy tzw. „uprawnienia”, które zapewniły nam niezależność od starszych kolegów, ale powiedzmy szczerze, są one w Polsce czystą fikcją i nie potwierdzają absolutnie niczego, a już z pewnością umiejętności i kompetencji do prowadzenia własnej praktyki. Oczywiście dysponowaliśmy wiedzą o projektowaniu budynków, ale nie mieliśmy pojęcia o prowadzeniu biznesu czy aspektach prawnych.
Najgorsze, że nie mieliśmy też od kogo się uczyć, ponieważ w Polsce system kształcenia na uczelniach wyższych był całkowicie odrealniony i oddzielony od uwarunkowań rynkowych. To samo dotyczyło samorządu zawodowego, który w dużym stopniu został zdominowany przez „działaczy”, których praktyka zawodowa nie wychodziła poza skalę domków czy małego pawilonu handlowego. Rozmowa o standardach wykonywania zawodu, finansach, strukturze firmy, ścieżce kariery itp., poza wąskim gronem właścicieli większych biur, był czystą abstrakcją. Komuna zerwała ciągłość rozwoju oraz wykonywania profesji, a my byliśmy pierwszym pokoleniem, które trafiło na „wolny rynek” i musiało się jakoś w tej rzeczywistości odnaleźć.
Ściągaliśmy z „zachodu” różne opracowania opisujące, w jaki sposób powinna wyglądać praktyka architektoniczna. Dla mnie szokiem była lektura publikowanego cyklicznie przez AIA „The Architect Handbook of Professional Practice” – ponad 1000 stron i ani jednej o samym projektowaniu. Za to sporo o konstruowaniu umów, marketingu, ryzykach, zarządzania ludźmi, relacjach z klientem, kalkulowaniu koszów, ubezpieczeniach itp. W Polsce nikt wtedy o tym nie słyszał, a i dzisiaj nie jest to wiedza powszechna.
M.S.: Trzeba pamiętać, że architekt to w dużym stopniu zawód mistrzowski i uczymy się go pracując pod nadzorem starszych kolegów. Dzisiaj to my staramy się naszych partnerów w firmie wdrażać w aspekty biznesowe, aby znali wszystkie etapy procesu inwestycyjnego oraz zasady zarządzania firmą architektoniczną.
M.Ł.: Nierozwiązanym problemem od lat jest głęboki upadek zawodu. W Polsce architekt po studiach zarabia mniej niż kelner, fryzjer czy kasjerka i jest najgorzej opłacaną profesją ze wszystkich wymagających ukończenia studiów wyższych. Jak to ostatnio powiedział jeden z naszych klientów – architekt jest najtańszym elementem całego procesu inwestycyjnego. To skutkuje brakiem środków na badania i rozwój, rozdrobnieniem rynku oraz ucieczką z zawodu najzdolniejszych osób. Mamy do czynienia z klasycznym dylematem więźnia, który można rozwiązać wyłącznie tak, jak Aleksander Wielki rozwiązał Węzeł Gordyjski.
Bez ingerencji Państwa, które uwzględniając długoterminowe prognozy, w razie konieczności może wymuszać na rynku zmianę zachowań albo kierować strumień pieniędzy na rozwój dziedzin przynoszących zyski w dłuższej perspektywie, nie ma szans na jakikolwiek postęp. Tak działają Chińczycy inwestując w badania podstawowe. Niemcy ustanawiając cennik HOIA również doskonale wiedzieli co robią, ponieważ szukanie lokalnych optimów i oszczędzanie na kosztach projektowych odbija się przez lata na całej gospodarce. Jeżeli pozwalamy na konkurencję cenową pomiędzy architektami, to zgadzamy się na marnotrawstwo publicznych pieniędzy oraz wzrost kosztów społecznych zawiązanych z tym, że pogarsza się jakość otoczenia w którym żyjemy. To, poza fatalnym prawem, jest najważniejszy powód tego, jak wyglądają polskie miasta.
Czy był jakiś kontrakt z kategorii game changer?
M.S.: Takim projektem przełomowym była dla nas Galeria Rzeszów. Spadł nam na głowę wielofunkcyjny projekt o powierzchni 130 000 m². To był przyśpieszony kurs projektowania naprawdę dużych obiektów, negocjacji, zarządzania personelem, relacji z klientami i podwykonawcami, walka z układami politycznymi oraz urzędnikami. Zaczynaliśmy go w trójkę, a skończyliśmy w ponad 20 osób. Trzeba było wymyślić technologię organizacji pracy, ponieważ po trzech miesiącach nie mogliśmy się ze wspólnikami spotkać na jednym rzucie (red: rysunek pokazujący plan kondygnacji).
M.Ł.: Największym problemem były… pieniądze. Wyceniliśmy projekt w należyty sposób, ale klient sprowadził nas do parteru oferując 1/3 proponowanej stawki. Po kilku miesiącach okazało się, że brakuje środków na dokończenie projektu. Ten początkowy błąd był nieustającym źródłem problemów przez cały okres realizacji inwestycji. Zamiast skupiać się na pracy musieliśmy zajmować się negocjowaniem kolejnych robót dodatkowych i wyszarpywaniem płatności, co oczywiście skutkowało stratami wynikającymi z opóźnień, koniecznością wprowadzania zmian, problemami koordynacyjnymi oraz trudnościami z zatrudnieniem pracowników czy podwykonawców. Inwestycję udało się doprowadzić do końca, ale zupełnie niepotrzebnie powstawała przez 7 lat i per saldo kosztowała więcej niż powinna. W międzyczasie zmieniali się konsultanci, generalny wykonawca, a nawet sam inwestor. Na koniec okazało się, że byliśmy chyba jedynym stałym elementem całego przedsięwzięcia.
Jak Wasze portfolio usługowe wygląda obecnie?
M.Ł.: Kluczowym zakresem działań MWM Architekci stało się szeroko pojęte doradztwo. Wielu klientów trafia do nas na wczesnych etapach inwestycji, często jeszcze przed zakupem nieruchomości albo w trakcie poszukiwań pomysłu biznesowego na działkę. To pierwszy krok, który w naturalny sposób owocuje kolejnymi zleceniami. Coraz więcej mamy też pracy stricte urbanistycznej, która wyjątkowo nas cieszy i zapewnia możliwości projektowania od podstaw często dużych obszarów. To świetna szkoła myślenia o mieście oraz przestrzeni w zupełnie innej skali.
M.S.: Mamy w portfolio sporo obiektów handlowych, mieszkaniówkę, hotele czy biura. Cały czas próbujemy organizować konkursy, ale udaje się mniej więcej jeden rocznie. W Polsce to zabawa dla młodych, którzy mają niskie koszty własne i są gotowi pracować za darmo po nocach, a także dla doświadczonych, dużych pracowni, które mogą sobie pozwolić na wydzielenie zespołu pracującego non-profit. Koszt przygotowania pracy konkursowej wynosi 50–70 tys. złotych, a z powodu niskiej marżowości branży trudno jest opłacać zespół pracujący nad projektem, który nie gwarantuje dochodu.
Możecie pochwalić się jakimiś ciekawymi realizacjami?
M.S.: Staramy się, aby wszystkie były ciekawe. Robienie architektury naprawdę nas cieszy i bardzo ambitnie podchodzimy do każdego zadania. Jak powiedziała jedna z koleżanek, która od kilku lat z nami pracuje – jesteśmy jedynymi z nielicznych architektów, którym naprawdę zależy. Pewnie miała pecha pracując wcześniej z niewłaściwymi ludźmi, ale i tak trudno o lepszą pochwałę od pracownika dla szefa.
M.Ł.: Nie chcemy się zajmować interpretacją własnej twórczości i wskazywaniem lepszych czy gorszych realizacji. Malarz jest od malowania obrazów, a od ich oceny są krytycy i ludzie, którzy z nimi obcują. Dopóki wracają stali i pojawiają się nowi klienci, chyba nie jest z tą oceną najgorzej.
Zapewniacie również doradztwo finansowe. W jakim zakresie?
M.Ł.: Nie jesteśmy oczywiście stricte doradcami finansowymi czy księgowymi, ale mamy świadomość, że architektura to biznes – zarówno nasz, jak i naszych klientów, a każdy projekt powstaje za czyjeś pieniądze oraz zazwyczaj dla pieniędzy. Trzeba również rozumieć dla kogo pracujemy, jaki produkt mamy stworzyć i dla jakiego klienta, ponieważ celem nie jest budowanie sobie pomników, ale zaspokajanie konkretnych potrzeb. U początków naszej samodzielnej praktyki, kiedy pytaliśmy inwestorów o planowany koszt realizacji, słyszeliśmy – „nie będziesz mi Pan zaglądał do kieszeni”. Dzisiaj kwestie utrzymania budżetu czy terminów są kluczowe, ponieważ bez tego nasza praca traci jakikolwiek sens. Przez te przeszło 20 lat nauczyliśmy się ustalać i kontrolować budżety, określać opłacalność inwestycji czy pracować pod presją harmonogramu. Niezwykle ważne jest też takie przygotowanie projektu, aby wykonawca nie miał żadnych wątpliwości jaka jest kolejność realizacji prac – co zwykle jest przyczyną konfliktów na budowie.
Jakie są obecnie trendy w architekturze, projektowaniu wnętrz czy urbanistyce?
M.S.: Zmieniają się gusta, potrzeby i zamożność społeczeństwa, ale natura człowieka oraz sposób postrzegania przestrzeni jest cały czas taki sam. Na świecie, szczególnie przez kilkanaście ostatnich lat, widać trend do przywracania przestrzeni ludziom, co w dużej mierze związane jest z triumfalnym marszem duńskich architektów przez światowy rynek. Skandynawskie, humanistyczne podejście udowodniło swoją opłacalność nawet w skrajnie zmaterializowanej Ameryce, ponieważ ludzie chętniej wydają pieniądze i chcą mieszkać tam, gdzie lepiej się czują.
M.Ł.: Bjarke Ingels zmienił oblicze współczesnej architektury, pokazując, że nowa, współczesna architektura nie musi być nudna, a jej język można zrozumieć. Do tego pojawiła się jeszcze „religia klimatyzmu” i często wykraczająca daleko poza ramy zdrowego rozsądku troska o środowisko. To są chyba te światowe trendy kształtujące współczesną architekturę.
Czy polskie trendy są odzwierciedleniem tych światowych czy może mamy jako kraj własną specyfikę?
M.Ł.: Polską specyfiką jest kult PUM’u i powszechny brak poszanowania dla pracy umysłowej. To skutki kilkudziesięciu lat komunistycznej indoktrynacji i wbijania ludziom do głów, że „kucharka może zarządzać fabryką”. Brak standardów akceptowanych przez wszystkich uczestników procesu inwestycyjnego oraz słaba organizacja pracy powodują, że wszystko jest robione na ostatnią chwilę. Jeden z kolegów, który pracował w Dubaju, powiedział, że „tam się robi projekty tak długo, jak potrzeba, a u nas tak szybko, jak to tylko możliwe i za najniższą cenę”. To wszystko powoduje, że ponosimy coraz wyższe koszty życia w źle zaprojektowanym otoczeniu, a jakość realizacji jest nieadekwatna do ponoszonych kosztów.
M.S.: Trzeba jednak uczciwie przyznać, że jakieś światełko w tunelu jednak się pojawia. Do części inwestorów dotarło, że architektura to ważny element w marketingu inwestycji, a jakość dokumentacji i klasa architekta mają przełożenie na sukces rynkowy. Liczy się już nie tylko lokalizacja, ponieważ nawet tą najlepszą można zepsuć fatalnym projektem.
M.Ł.: Największym czynnikiem ryzyka pozostają nadal kwestie administracyjne, słaba jakość polskiego prawa i różne jego interpretacje przez urzędy. Często żartujemy, że w USA mamy inne prawo w każdym stanie, a w Polsce w każdej gminie.
Patrząc z perspektywy czasu, co pozwoliło Państwa firmie osiągnąć sukces?
M.S.: Zawsze wychodziliśmy z założenia, że firma to ludzie, a całą resztę można kupić. Przez prawie 25 lat działalności udało się nam zbudować fantastyczny zespół utalentowanych ludzi i utrzymać rodzinną atmosferę. Dwie koleżanki, które pracowały z nami najdłużej i pomagały w trudnych chwilach zostały wspólnikami. W ubiegłym roku pojawiła się trójka partnerów, która pomaga zarządzać firmą. Bardzo dbamy również o to, aby nie pracować po godzinach – 8 godzin dziennie to przy przyzwoitej organizacji i samodyscyplinie wystarczający czas na to, aby wykonać to co do nas należy. Czasem wydaje się, że zakaz nadgodzin to jedyna żelazna zasada jakiej się trzymamy.
M.Ł.: Zawsze ważne były dla nas kwestie biznesowe i zrozumienie wymagań oraz problemów klienta. Cała nasza praca ma sens jedynie wówczas, gdy potrafimy znaleźć rozwiązanie jego problemów, często tych nawet nieuświadomionych. Powtarzam nowym pracownikom, że powinniśmy być jak mistrz Aikido – znaleźć największe słabości inwestycji i uczynić z nich jej atuty.
M.S.: „Last but not least” – mamy świadomość tego, że architektura nie jest dziedziną inżynieryjną, tylko humanistyczną i w zasadniczy sposób różni się od budownictwa. Oczywiście, żyjemy ze sobą w symbiozie, tak jak lekarz i konstruktor tomografu, ale nasze cele czy zainteresowania są zupełnie inne. Architekci skupiają się przede wszystkim na człowieku, jego potrzebach oraz wpływie jaki na jego samopoczucie i rozwój wywiera przestrzeń, w której żyje. Projektowanie budynków czy miasta to tak naprawdę tworzenie ram, w których toczy się ludzkie życie. Posługujemy się materią jako tworzywem po to, aby realizować niematerialne idee.
Jakie mają Państwo plany na najbliższą przyszłość, przygotowujecie obecnie jakieś ciekawe projekty?
M.S.: Pomimo zawirowań na rynku, pojawiają się nowe, interesujące projekty, a niektóre starsze są odwieszane. Rynek mieszkań popularnych trochę wyhamował, ale klasa premium ma się dobrze. Pracujemy obecnie nad wyjątkowym budynkiem mieszkalnym w centrum jednego z największych miast w Polsce, projektujemy wnętrza w hotelu w Kielcach, realizujemy duży projekt mieszkaniowy w Lublinie, a w Krakowie – Park Handlowy. Pierwszy temat w Warszawie będzie miał za moment pozwolenie na budowę, a dwa kolejne powinny wystartować jeszcze przed wakacjami. W opracowaniu są też wioski wakacyjne, biurowce oraz hotele. Jest nawet prawdziwe sanatorium. Nie mamy powodów, aby narzekać.
M.Ł.: Jedyna stałą w życiu jest ciągła zmiana, a przewidywania przyszłości rzadko kiedy się sprawdzają, więc wielkich planów nie snujemy, tym bardziej, że życie zaskakuje każdego dnia. Równolegle, na różnych etapach mamy przeszło 30 projektów, więc kluczowe jest dla nas zarządzanie przepływem pracy i środków finansowych. Tego cały czas się uczymy oraz mamy świadomość, że jest to proces, który nigdy się nie skończy. O ile marka MWM przetrwa, to nasi następcy będą musieli mierzyć się z tymi samymi problemami, choć może będzie im trochę łatwiej, ponieważ staramy się, aby nie musieli oni do wszystkiego dochodzić metodą prób i błędów.